Karmelitanki Bose z Warszawy

podczas Powstania Warszawskiego

 

Relacja s. Teresy od Dzieciątka Jezus, karmelitanki bosej z Warszawy

spisana w j. francuskim

 

Tłumaczenie: Fundacja Karmel na Woli

Fundacja Karmelu w Warszawie, planowana już od wielu lat przez nasz Karmel ze Lwowa, w realizacji napotykała na nieustanne przeszkody nie do pokonania. W planach Bożych dała nam tę możliwość właśnie wojna z 1939r. (czas najmniej odpowiedni na fundację, jak można by było przypuszczać).

W 1940 r., siłą rzeczy, zostałyśmy zmuszone, by opuścić nasz drogi klasztor we Lwowie, mając tylko tyle czasu, by wziąć w rękę brewiarz. Przybyłyśmy najpierw do Krakowa, do naszych Sióstr, a następnie, w 1941r., do Warszawy. Tam czekał na nas i przyjął nas najbardziej po ojcowsku jak to było możliwe, czcigodny śp. arcybiskup Gall, który umieścił nas w małym pałacyku należącym do Kurii Arcybiskupiej, przy ul. Wolskiej 27. Ale gdy tylko udało nam się przekształcić wnętrze naszego domu w mały klasztor, Niemcy wygnali nas stamtąd, by móc tam umieścić Biuro pracy, Arbeitsamt.

Nasz gorliwy Arcybiskup umieścił nas tym razem u Sióstr Wizytek, które, mimo dużych trudności, które same miały, by przeżyć, przyjęły nas z najserdeczniejszą miłością. Zostałyśmy tam około półtora roku. W końcu, jeden z naszych przyjaciół przyszedł nas zawiadomić, że „Arbeitsamt” został właśnie przeniesiony gdzie indziej. Mogłyśmy więc wrócić do naszego małego klasztoru przy ul. Wolskiej, by spędzić tam zaledwie kilka miesięcy, gdyż okropna tragedia Warszawy- Powstanie z 1944r.- sprawiło, że po raz trzeci znalazłyśmy się na drodze wygnania, w czym miałyśmy okazję złączyć nasze cierpienia z cierpieniami naszych współobywateli. Tym razem droga wiodła ku Niemcom, gdzie zatrzymano nas w obozie niedaleko granicy Alzacji- Lotaryngii.

W momencie, gdy Powstanie wybuchło w Warszawie, mimo iż podobne przedsięwzięcie było szaleństwem, miasto było pełne nadziei, liczyło z dnia na dzień na wsparcie, broniło się dzielnie i  pragnęło zobaczyć w końcu stolicy wyzwoloną od wrogów. Z rana 5 sierpnia nasz kapelan przeniósł tabernakulum zawierające Najświętszy Sakrament do schronu, żeby uchronić Go od bomb, które nie przestawały spadać wszędzie- i tam, w dzień i w nocy, Siostry w ciemności odmawiały różaniec. Nagle uzbrojeni niemieccy żołnierze zbliżają się do naszej kryjówki, wpadają jak bomba do naszego „schronu”, gdzie trwałyśmy na modlitwie, celując na prawo i na lewo, ale, dzięki Bożej pomocy, nie zabijając ani nie raniąc nikogo. Dajemy im po prostu do zrozumienia, że nie ma tu „powstańców” i że należy uszanować Najświętszy Sakrament. Każą więc nam, swoim zwyczajowym rozkazem „Raus”, wyjść do ogrodu, a tam widzimy, że nasz dom jest już w cały w płomieniach, podobnie jak okoliczne domy. Wróg rozlewał wszędzie benzynę i podkładał ogień. Warszawa stała się więc gigantycznym zarzewiem. Jako że przygotowywałyśmy się, że zostaniemy rozstrzelane, przed wyjściem ze schronu, Nasza Matka i Siostra zakrystianka wzięły obydwa cyboria zawierające Najświętszy Sakrament, aby uniknąć kolejnych profanacji Naszego Pana (których, niestety, było wiele w innych kościołach) i abyśmy mogły otrzymać Najświętszy Sakrament jako wiatyk.

To właśnie wtedy rozpoczęła się na naszych oczach okropna egzekucja, z której nikt nie miał ocaleć (dowiedziałyśmy się o tym później). Niemcy sformowali znaczącą grupę mieszkańców dzielnicy, których domy już nie istniały. Inni dzielni ludzie sami do nas podbiegali, żeby prosić nas o modlitwę. Nasz Pan, w swojej dobroci, czekał tam na nich, by dać im ostatnią pociechę przed śmiercią. Wtedy wszyscy razem- mężczyźni, kobiety, dzieci i nasze Siostry- na kolanach na ziemi naszego ogrodu przyjęliśmy Świętą Hostię z rąk Naszej Matki i Siostry zakrystianki, która pomagała jej Ją rozdawać. Niemcy przyszli po mężczyzn, kiedy ci przyjmowali jeszcze Komunię Świętą, by wypchnąć ich przed siebie i strzelić im z bliska w plecy. Gdy żona jednego z nich, która klęczała jeszcze z nami, zobaczyła, jak pada martwy, wykrzyknęła: „Co za szczęście, że zgodził się przyjąć Komunię Świętą, dzięki, mój Boże; nie chciał się ważyć bez spowiedzi, ale powiedziałam mu, że w obliczu śmierci, Bóg akceptuje akt szczerej skruchy. Być może jego dusza jest już w niebie!” (Ona wstąpiła później do klasztoru w Warszawie).

Wzruszającym było słyszeć akty skruchy tych wszystkich dzielnych mężczyzn, byli spokojni i poddani woli Bożej. W całej tej otaczającej nas tragiczności, powietrze było jakby przesiąknięte wielkim dostojeństwem. Przeczuwało się tak piękną wieczność i czuło się, że Bóg jest tak blisko nas!

Dzięki interwencji pewnego niemieckiego oficera zostałyśmy oszczędzone, podobnie jak kobiety i dzieci, które były z nami (powiedział nam później po cichu, że wstawił się za nami, mając w pamięci swoją siostrę zakonnicę).

Poprowadzono nas, pod eskortą, do szpitala. Trasa nie do zapomnienia! Wszystkie domy całkowicie w płomieniach tworzyły jedną potężną ścianę ognia po obu stronach ulicy; powietrze było duszące z powodu dymu i  tego buchającego żaru.

W szpitalu Siostry św. Wincentego przyjęły nas ze swoim zwyczajnym miłosierdziem, ale jako że szpital był przepełniony chorymi i rannymi w powstaniu, mogły nam dać jedynie pokój przeznaczony dla dwóch osób, w którym ulokowano nas siedemnaście. Byłyśmy tam przez tydzień, siedząc jedna obok drugiej. Nie było nawet jak się położyć (i to było najtrudniejsze). Ten tydzień był dla nas, być może, najokrutniejszym (duchowo) ze wszystkich okropnych chwil wojny. W dzień i w nocy słyszałyśmy wybuchy pocisków zrzucanych na centrum miasta, a w pobliżu szpitala, słyszałyśmy każdej nocy wystrzały z karabinów, którymi likwidowano tysiące uwięzionych powstańców, których ciała palono następnie w zgliszczach domów. Czarne chmury ciężkiego dymu pochodzącego z ludzkich ciał pokrywały niebo i bardzo utrudniały oddychanie.

Tak zostało rozstrzelanych 32 Ojców Redemptorystów, których klasztor znajdował się blisko naszego. W ten sam sposób zginęły Siostry Samarytanki z chorymi w ich szpitalu. Od czasu do czasu przyprowadzano młodych, 16-, 17- letnich Polaków, prawie jeszcze dzieci i wieszano ich na drzewach, owiniętych w narodowe (biało-czerwone) flagi. To działo się również całkiem blisko nas. Zbierano tam siłą wiele osób, żeby im pokazać, jak umierają „bandyci”, jak nazywano powstańców. Tym scenom towarzyszyła dzika muzyka i ohydne orgie pijanego, opętanego żołdactwa.

I tak otrzymałyśmy- nie bez pewnej ulgi-  rozkaz, żeby ponownie wyruszyć w drogę.  Już następnego dnia rano, 14 sierpnia, stłoczono nas w wagonie dla bydła, gdzie wszyscy byli tak ściśnięci, że nie można było ruszyć ani ręką ani nogą. Tym pociągiem, w którym było 3 tysiące osób- mężczyzn, kobiet i dzieci, liczne zakonnice i księża, wywieziono nas daleko do Niemiec, bez żadnego określonego celu. I tak byłyśmy przez trzy dni i trzy noce  w drodze, podczas której musiałyśmy się zadowolić odrobiną zimnej wody, której trzeba było szukać z wielkim trudem podczas postojów.

W końcu przybyłyśmy do Württembergi, do Bietigheim, obok Stuttgardu, do obozu, gdzie znajdowały się już tysiące deportowanych różnych narodowości. Tam przez miesiąc kazano nam czekać na decyzję Gestapo dotyczącą naszego losu. Nie będziemy opisywać warunków w obozie, dobrze znanych wszystkim. W końcu, jako- jak się wydaje- wielką „łaskę”, przeznaczono nas do pracy w fabryce w miasteczku Neckarsulm, niedaleko Stuttgardu. Każda z nas musiała nosić na sobie, w widocznym miejscu, literę ’P’- Polka- co miało na celu utrudnienie nam poruszania się po mieście, gdyż ten znak niósł za sobą zakaz wstępu do sklepów, kościołów, w końcu zakaz swobodnego poruszania się. To dlatego polscy księża, deportowani tym samym pociągiem, co my i pracujący w fabryce w Heilbron, 9 kilometrów od nas, przychodzili na zmianę, w każdą niedzielę, celebrować Mszę Świętą w miejscu, gdzie mieszkałyśmy- jedynie w prostej stule, przed małym krzyżykiem, który miałyśmy w posiadaniu i dwiema świeczuszkami umieszczonymi w wydrążonych ziemniakach. Myśl przenosiła się łatwo do Betlejem, gdzie Jezus był jedynym Wszystkim… I byłyśmy szczęśliwe, że mamy przynajmniej wielką łaskę uczestnictwa we Mszy raz w tygodniu. A co powiedzieć o naszym szczęściu z tego, że miałyśmy bez przerwy Najświętszy Sakrament wśród nas, jako że Przeorysza miała prawo rozdawać nam Komunię Świętą każdego ranka! Nasz dzień zaczynał się o 3.30 medytacją (udało nam się wydrzeć z płomieni mszał, Ewangelię i nasze brewiarze). Po przyjęciu Najświętszej Komunii udawałyśmy się do pracy w fabryce pośród gęstych ciemności, które jeszcze panowały wszędzie, recytując te psalmy, które znałyśmy na pamięć. W fabryce wykonywałyśmy naszą pracę przez dwanaście kolejnych godzin, wyłączając 30 minut na obiad. Taki rodzaj życia był ponad siły naszych Sióstr, osłabionych już wojną i niewystarczającym pożywieniem. Trzeba dorzucić, że od czasu naszego przybycia do Niemiec nie było ani dnia ani nocy bez alarmu i strasznych bombardowań. Czasem rano nie widziałyśmy już domów, które jeszcze wczoraj wieczorem istniały. Zdawałyśmy sobie sprawę, że taki sam los może nas czekać w każdej chwili, ale czułyśmy się w rękach Boga. Każdej nocy, zgodnie z formalnym rozkazem, musiałyśmy schodzić do schronu przynajmniej 2 do 3 razy, przerywając nasz, już i tak krótki, spoczynek. Dzięki Bogu, nasze smutne wygnanie nie było zbyt długie. Dzięki interwencji konsula hiszpańskiego, który wziął nas pod swoją ochronę jak hiszpański Zakon św. Teresy i uzyskał nasze uwolnienie, mogłyśmy wrócić do Polski.

Po raz czwarty znalazłyśmy się bez dachu nad głową, jako że nasz klasztor został zniszczony aż do fundamentów, podobnie jak cała Stolica. Niebywałym wysiłkiem (brakowało nam wszystkiego) udało nam się wyremontować 4 małe pomieszczenia, żeby w nich zamieszkać w najbardziej prymitywnych warunkach. Gdy w tamtym czasie, Jego Eminencja Prymas Anglii złożył nam życzliwą wizytę, był w takim stopniu poruszony naszą biedą, że był łaskaw zachować nas w swojej ojcowskiej miłości aż do śmierci.

Obecnie, mimo że już zamieszkałyśmy w naszym drogim klasztorze, nie przestaje on być jeszcze ruiną, naznaczoną bolesnym znamieniem wojny i daleko nam do ukończenia prac.     

+48 783 508 473

zamowienia@karmelnawoli.pl

fundacja@karmelnawoli.pl

ul. Wolska 27/29

01-201 Warszawa

KRS: 0000827786

NIP: 5272920846

REGON: 385562107

 

Numer konta:

PL76 1240 6218 1111 0010 9702 7550

SKLEP

Regulamin

Formularz kontaktowy

RODO

+48 783 508 473

FUNDACJA KARMEL NA WOLI

Śledź nas:

Dostawa i płatność