W 2006 roku we Francji zakończył się etap diecezjalny procesu beatyfikacyjnego karmelity bosego, ojca Jacques’a (Jakuba) od Jezusa, Luciena Bunela, który w 1945 roku zmarł z wycieńczenia po przejściu przez kilka niemieckich obozów. Oddał życie, służąc swoim braciom, których Pan Jezus postawił na jego drodze w tych tak trudnych warunkach.

 

Wielkie pragnienia

Lucien (Lucjan) urodził się w 1900 roku w Barentin, małej francuskiej miejscowości, położonej w Normandii (około 100 km od Lisieux), liczącej w jego czasach mniej więcej siedem tysięcy mieszkańców. Miał siedmioro rodzeństwa, a jego robotnicza rodzina, choć bardzo biedna, cechowała się prawdziwą pobożnością. Gdy miał roczek, ciężko zachorował, ale jego pełna wiary mama wyprosiła cudowne uzdrowienie dziecka u Matki Najświętszej.

Lucien od najmłodszych lat pragnął zostać księdzem. Mówił rodzicom: „Gdy będę duży, zostanę proboszczem”, bawił się w organizowanie procesji i ćwiczył głoszenie kazań, bo jak tłumaczył: „Gdy później będę mówił o Dobrym Bogu, wszyscy będą temu wierzyć”.

Choć rodziny nie było stać na posłanie dziecka do seminarium, usilne starania małego Luciena doprowadziły do realizacji jego pragnienia. W wieku 12 lat rozpoczął naukę w niższym seminarium, a następnie w latach 1919-1924 kształcił się w seminarium duchownym (z dwuletnią przerwą w latach 1920-1922 na służbę wojskową). Wreszcie w lipcu 1925 roku przyjął święcenia kapłańskie.

Już od 1924 roku pracował w Hawrze, bretońskim mieście portowym, z dziećmi, młodzieżą i robotnikami. Okazało się, że ma do tego wybitny talent! Miał prawdziwy dar nauczania i wychowania, z łatwością zdobywał autorytet. Dzieci i młodzież lgnęły do niego, a on nie oszczędzał się – był nie tylko wychowawcą i kierownikiem duchowym, ale też opiekunem sierot i skautów, organizatorem kolonii, rekolekcjonistą głoszącym Słowo Boże najróżniejszym grupom społecznym… Potrafił mocno wymagać, ale przede wszystkim kochał – i chciał prawdziwego dobra swoich wychowanków i wszystkich innych, których Bóg postawił na jego drodze. Postarał się nawet o zniżki na kolei dla ubogich robotnic, żeby mogły pozwolić sobie na wyjazd na wakacje. Takie same talenty pokazał już zresztą wcześniej, podczas dwuletniej służby wojskowej… Zgodnie ze swoim postanowieniem sprzed święceń diakonatu „oddawał się całkowicie na służbę braci”. Jego wyjątkowe zaangażowanie było widoczne i szybko zjednało mu opinię świętego.

Nie był to jednak aktywizm ani jakieś zaangażowanie tylko dla zaangażowania. Ksiądz Lucien chciał ukazywać ludziom Chrystusa, a sam prowadził bardzo głębokie życie duchowe i wiele od siebie wymagał. Był dla wszystkich, ale zarazem pozostawał skupiony. Prowadził surowe życie i zawsze bał się „stania mieszczuchem”. Kiedyś jego uczniowie podejrzeli, że w swoim pokoju nigdy nie siadał, ale pracował zawsze na stojąco i że modlił się z rozkrzyżowanymi rękami.

Wszyscy mówili, że ma talent wychowawczy, a on w głębi serca pragnął kontemplacji. Jeszcze w seminarium utrzymywał kontakt z trapistami i kilkakrotnie odbywał u nich rekolekcje. Ostatecznie, zdecydował się jednak wstąpić do Karmelu, który lepiej łączył życie kontemplacyjne z działalnością apostolską. Duch Eliasza był bliski takiej osobowości jak ksiądz Lucien! Nie było jednak łatwo ze zgodą biskupa, który widział w swoim podwładnym tak doskonałego duszpasterza. Ostatecznie udało się w 1931 roku…

 

Człowiek, który oddał wszystko

W latach 1931-1934 roku ksiądz Lucien, teraz już ojciec Jacques, odbywał formację karmelitańską w klasztorze w Lille. Nie były to dla niego łatwe lata. Bardzo ciążył mu brak zewnętrznej aktywności. Czasem, gdy w celi słyszał odgłosy z pobliskiego gimnazjum, musiał aż zatykać sobie uszy, tak bardzo pragnął kontaktu z młodzieżą… W sercu wiedział jednak, że pełni wolę Bożą, a dla Boga był gotowy zrezygnować ze wszystkiego, co odczuwał jako najdroższe!

Okazało się zresztą, że była to tylko chwilowa ofiara. W 1934 roku prowincjał podjął decyzję o założeniu przez Zakon szkoły średniej pod wezwaniem św. Teresy od Dzieciątka Jezus, a ojciec Jacques został mianowany jej fundatorem i dyrektorem. Oddał się cały nowego zadaniu, wkładając w nie całą gorliwość i cały swój talent. Nauczyciele żartowali: W tej szkole „ojciec Jacques na wszystkich piętrach!” Faktycznie, dwoił się i troił, żeby zapewnić uczniom nie tylko nauczanie, ale też prawdziwe wychowanie. Nie tylko prowadził lekcje, ale z każdym uczniem miał indywidualne rozmowy formacyjne, organizował dla nich różne aktywności – scholę, zajęcia sportowe, wycieczki, gry i zabawy… Ponadto, zarządzał szkołą. A co więcej – nie miał nawet swojej własnej celi, lecz sypiał w dormitorium razem z uczniami, zarazem pilnując ich podczas nocy. Wymagał wiele, uczył wiary, kultury osobistej, dyscypliny. Ale przede wszystkim był autorytetem – i dlatego mógł wymagać. Wpajał uczniom zasady, które potem prowadziły ich przez życie. Potrafił przekonać dorastających chłopaków do życia zgodnego z szóstym przykazaniem, nie bał się poruszać z nimi żadnego tematu i wychowywał ich tak, że mógł potem zabrać ich na dowolną świecką wystawę czy przedstawienie tak, żeby wyciągnęli z tego dla siebie korzyść. Nie zamykał wychowania w sztywnych formułach, ale wychowanie było dla niego naprawdę „wytryśnięciem życia, ruchem, przystosowaniem się”. Wiedział, że głównym celem pracy wychowawczej jest nauczyć dzieci, „by same potrafiły korzystać ze swojej wolności”. Umiał okazywać zaufanie – czasem nawet na wyrost – żeby uczyć dorastających chłopców, że mają sami chcieć, bez pilnowania czy przymusu z zewnątrz.

Wybuch drugiej wojny światowej przerwał na chwilę pracę szkoły. Jesienią 1939 roku prawie wszyscy nauczyciele i ojcowie, w tym również ojciec Jacques, zostali powołani do wojska. Na tym etapie znowu ujawniła się wyjątkowa osobowość ojca, który zawsze dbał o słabszych i uciskanych, dla którego sprawiedliwość była ważniejsza nawet od rozkazów wojskowych przełożonych, który łączył troskę o drugiego człowieka z prawdziwymi talentami organizatorskimi i głębokim patriotyzmem. Przygoda wojenna nie trwała długo. W styczniu 1941 roku ojciec Jacques mógł ponownie otworzyć swoją szkołę i z pasją wychowywać młodych chłopców. W latach 1942-1943, za zgodą prowincjała, przyjął do szkoły trzech żydowskich chłopców, mimo świadomości związanego z tym ryzyka. Chciał pomóc każdemu, komu było możliwe.

Rzeczywiście, 15 stycznia 1944 roku do szkoły wkroczyło Gestapo, poinformowane donosem o ukrywających się Żydach. Troje żydowskich uczniów zostało wywiezionych do obozu koncentracyjnego, a ojciec Jacques został aresztowany. Gdy zabierało go Gestapo, uczniowie i nauczyciele ustawieni w szpaler na dziedzińcu szkoły, zaczęli klaskać z całej siły, mimo wściekłości i gróźb Niemców…

 

Wolność

Przesłuchiwany przez znanego z brutalności oficera, odpowiedział: „Znam tylko jedno prawo: prawo Ewangelii i Miłości. Jeśli chcecie, możecie mnie rozstrzelać. Nie boję się śmierci, wręcz przeciwnie! Rozstrzelajcie lepiej mnie zamiast zabijać ojców rodzin"… Zrobił na nim takie wrażenie, że ten nie ważył się go tknąć, mimo że własnymi rękami torturował i zabijał innych zakonników.

6 marca ojciec Jacques trafił do obozu w Compiègne. „Przed jego przybyciem życie religijne obozu było w letargu”. On zmienił wszystko. Niemcy pozwalali na codzienne katechezy w obozie, świadomi, że nikt nie jest nimi zainteresowany. Gdy jednak zaczął je głosić ojciec Jacques, „pierwszego dnia było pięciu czy sześciu słuchaczy, drugiego – dwa razy więcej. Trzeciego dnia barak-kaplica był pełny”, a wkrótce audytorium nie mieściło się w środku. Mówił po prostu o Dekalogu, ale w tak życiowy sposób, że wszyscy chcieli słuchać. Jeden z więźniów obozu świadczył potem: „Ksiądz, który naprawdę jest księdzem! Apostoł Chrystusa!” Gestapo tego nie zniosło. Trzy tygodnie później, w czasie trwania konferencji został wyprowadzony przez Niemców i dołączony do transportu do innego obozu.

Tak trafił w grupie pięćdziesięciu dwóch innych więźniów do Sarrebrück w Austrii. Nie wiedział jeszcze wtedy, że nie jest to obóz pracy, tylko obóz śmierci. Więźniów nie zabijano wprost, ale zamęczano, głodząc i musztrując przez cały dzień. Nie było tam innego pożywienia poza kwartą wody rano i wieczorem oraz dwoma kwartami wody z łyżką jarzyn w południe, a więźniowie byli cały czas ćwiczeni – kazano im biegać, robić przysiady, przerywano nawet nocny sen… Po niecałym miesiącu z transportu pięćdziesięciu dwóch więźniów żyło już tylko kilku. Ojciec Jacques starał się podtrzymywać na duchu towarzyszy. Tu nie wolno było sprawować kultu religijnego – nigdy, nawet w Wielkanoc. Nie wolno też  było rozmawiać, ale ojciec Jacques przelotem rzucał słowa wsparcia. Samo jego spojrzenie czy uśmiech podtrzymywały w takiej sytuacji na duchu.

W obozie istniało coś w rodzaju infirmerii, to jest brudnego, odrażającego miejsca, gdzie byli porzucani ci, którzy nie byli już w stanie chodzić. Ojciec Jacques jakimś cudem wymógł na kierownictwie obozu pozwolenie, by posprzątać tę infirmerię i zaopiekować się chorymi. Gdy po ponad trzech tygodniach pobytu w Sarrebrück, został skierowany do innego obozu, chciał z własnej woli pozostać w tym piekle, by nadal opiekować się tymi, którzy najbardziej go potrzebowali.

Nie pozwolono mu jednak i tak w kwietniu 1944 roku trafił do obozu w Mauthausen-Gusen. Tym razem był to obóz pracy. Tu ponownie ojciec Jacques troszczył się o wszystkich współwięźniów, niosąc nadzieję, głosząc Słowo Boże, dzieląc się skąpym wyżywieniem z bardziej potrzebującymi, pełniąc potajemnie posługę kapłańską. Zawsze pozostawał godny i spokojny.

Pod koniec kwietnia 1945 roku, tuż przed zakończeniem wojny, Francuzi mieli zostać zwolnieni z obozu. Jednak ciężarówki Czerwonego Krzyża nie przyjechały... Czekali kolejne dni. W końcu 5 maja 1945 roku obóz został wyzwolony.

Niestety, w ostatnich dniach przed wyzwoleniem, wyczerpany ojciec Jacques zachorował na zapalenie płuc. Po wyzwoleniu obozu nie był już w stanie utrzymać się na nogach, nie był w stanie nawet mówić. Sanitariusze próbowali udzielić mu niezbędnej pomocy, przewieźli do szpitala. 20 maja otrzymał tam Ostatnie Namaszczenie, a 2 czerwca – wiatyk. Zmarł w nocy tego samego dnia.

W okolicznościach najbardziej upodlających człowieka pozostał wewnętrznie wolny, służąc i oddając siebie braciom bez reszty. Tuż po zakończeniu wojny Pan wprowadził go do wiecznej wolności.

Wypełnił w swoim życiu wezwanie św. Jana od Krzyża:

„Gdzie nie ma miłości, połóż miłość, a znajdziesz miłość”…

I pod wieczór życia Pan osądził go z miłości.

 

 

Gdy w pierwszym roku życia jego mama wymodliła mu cudowne uzdrowienie, prosiła, by Bóg zachował go jej do dwudziestego roku życia. Po jego śmierci heroicznie powiedziała: „Mój Boże, obiecałam Ci go, zostawiłeś mi go dłużej niż prosiłam, bądź wola Twoja!”

Zachowały się liczne świadectwa jego towarzyszy z trzech obozów, tak jak świadectwa jego uczniów i wychowanków. W miastach, z którymi był związany, stanęły jego posągi, tablice pamiątkowe, jego imieniem nazwano ulice. We Francji jest żywy kult tego karmelity bosego, który oddał wszystko i który mawiał, że „człowiek, który się oszczędza, jest człowiekiem skończonym".

 

Bibliografia niniejszego opracowania:

O. Philippe OCD, Un martyr des camps. Le Père Jacques, 1900-1945, Tallandier 1949.

Wszystkie cytaty pochodzą z powyższego opracowania (tłumaczenie: s. Agnieszka Maria od Eucharystii OCD).

 

Zobacz również:

https://jacquesdejesus.com/sa-vie/ - strona w językach: francuskim, angielskim, niemieckim, włoskim, hiszpańskim.

http://perejacques.org/bio.html - strona w językach: angielskim, francuskim i niemieckim.

ŚWIĘTOŚĆ TO ODDANIE SIEBIE!

SŁUGA BOŻY

O. JAKUB

OD JEZUSA OCD

(1900-1945)

- LUCIEN BUNEL

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

FUNDACJA KARMEL NA WOLI

+48 783 508 473

zamowienia@karmelnawoli.pl

fundacja@karmelnawoli.pl

ul. Wolska 27/29

01-201 Warszawa

KRS: 0000827786

NIP: 5272920846

REGON: 385562107

 

Numer konta:

PL76 1240 6218 1111 0010 9702 7550

SKLEP

Regulamin

Formularz kontaktowy

RODO

+48 783 508 473

FUNDACJA KARMEL NA WOLI

Śledź nas:

Dostawa i płatność